poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział 3 - Wehikuł?

              Całą salę ogarnął głośny i niepohamowany śmiech. Zdziwienie ogarnęło wszystkich, nim zdążyłem zareagować mimowolnie wgapiałem się w Mężczyznę jak w obrazek. To był jego śmiech. W ułamku sekundy przestał wydawać z siebie niniejszy dźwięk. Skulił się w najciemniejszym kącie i obserwował nas - ludzi, którzy nigdy więcej nie podważą, że znalazł się tu przypadkiem. Ale był jeszcze Jim, i tylko on w takiej sytuacji był w stanie zerknąć na szczura, od którego niebieskooki nie mógł oderwać wzroku. Małe, beztroskie zwierzę, które przebiegła codziennie tuż koło naszych stóp. Moriarty uśmiechnął się lekko w stronę zwierzęcia, kiedy się oddalał. Nostalgicznie wpatrywał się w tamto miejsce - jakby zazdrościł wolności tym małym szkodnikom.
 - Wpadłem na pomysł... - Wyrwał się z transu i mimowolnie zacisnął wcześniej opadniętą dolną szczękę.
Moriarty miał już dość stania koło nas i rozłożył się na czymś, co miało przypominać łóżko.
 - Może zacząłbyś swoją historię? - rzucił z oburzeniem Jim. Tak, to zdecydowanie człowiek, który nie grzeszy cierpliwością.
 - Ja proponowałabym najpierw się przedstawić - zaczął. - Jestem Leonardo. Leonard z miasta Vinci.  - Ukłonił się nam z szacunkiem.
 - A mówią, że to ja jestem ćpunem - rzuciłem rozbawiony.
 - Mogę? - Dostał drgawek, a oczy spowiła czarna mgła. Szybko jednak się uspokoił, a my już nie przerywaliśmy. - W roku 1490 skończyłem swój obraz. „Dama z gronostajem”. Nie zwykłem kończyć czegokolwiek ze względu na swoją naturę, to był jednak burzliwy okres...
Wstał ze swojego wygodnego i wcześniej ogrzanego miejsca na podłodze. Spodnie, które dzięki dwóm wielkim dziurom odsłaniały pełne strupów kolana i zaschniętej krwi. Kaftan bezpieczeństwa utrudniał mu chodzenie, ale nikt nie zechciał mu pomóc - chciał wstać - niech wstaje - pomyślałem. Lekko kulał, ale gardło miał wciąż sprawne.
- Może ustalmy, że Tutaj się nie wypowiada na głos dat. Ich poczcie straciło się dawno temu. Każdy żyje w swoim świecie. Swoim postępkiem mnie zaintrygowałeś, opowiedz dalej – przemówiłem.
~*~
              Był październik - taki wydawać by się mogło beztroski miesiąc. Postanowiłem wziąć kawałek materiału i przywiązać go do równoległych drzew. Nim zaś opanowałem jak miałbym to zrobić, a przy tym nie spadać za każdym razem, kiedy zechciałem się położyć, zaczęło padać. Florencja była pięknym miastem, ale... zmienność pogody zawsze można porównać do zmienności ludzkiej. Porównując zachowanie mego ojca, Piera, który widząc mnie zawsze miewał odruchy wymiotne i nie raz zdarzyło mu się podnieść na mnie surową rękę - jednak zawsze stawał się potulny jak baranek w obecności mojej matki. Ona zaś była piękna i dobra – Caterina. Odeszła od niego i ode mnie niedawno. Zeszło miesiąc temu. Wyrzekła się męża alkoholika i syna oskarżonego o sodomię. Zresztą i ojciec mnie nie chciał, bękarta.
- Leonardo di ser Piero da Vinci, przestań moczyć swoją koślawą dupę i zacznij kończyć swoje dzieła! Nigdy nie zyskasz uznania z 40 stopniami gorączki! - Zza progu warsztatu zaczął wołać mnie Andrea.
- Wspominam – spojrzałem na niego. - Zawsze wiesz, że później przychodzą mi najlepsze pomysły.
- Nikt nie chce nowych, jeśli nie kończysz starych.
- Ja chcę.
Rzucił na ziemię ręcznik, który wcześniej trzymał kurczowo w dłoni i z politowaniem odszedł. Stary del Verrocchia, traktował mnie jak prawdziwego syna. Ruszyłem się od niechcenia, ale nie zabrałem ze sobą niczego prócz dziennika. Pozwoliłem by wszystkie rzeczy, które wcześniej pomagały mi wspominać mokły. Zaraz potem nastała ulewa, ja jednak nie żałowałem swojej decyzji.
              Warsztat nie był wysoki jednak kolumny dawały złudzenie, że jest. Zachowany w odcieniach szarości dawał wielkie pole do popisu kolorowym myślom. Jego wnętrze ułatwiało mi wiele razy w konstrukcji swoich dzieł. Wszystko wybudowane z kamienia, a na środku stały 4 ławki. Narzędzia, fiolki, nawet trucizny; można je było znaleźć po jego lewej stronie lub na stołach. Niedokończone rzeźby i marni uczniowie Andrea - plątali się wszędzie. Ja, swoją działalność jako podopieczny skończyłem równo rok temu. Verrocchia uważał mnie za geniusza, ja jego za mistrza. To nigdy nie uległo zmianie.
               Wczoraj padało, mi jedynemu tak naprawdę nie przeszkadzało pracowanie w nieosłoniętym, przemoczonym warsztacie. Woda bowiem była naturalna, stanowiła większość naszego organizmu. Czarne skórzane spodnie i granatowa zwiewna koszula cała była nią przesiąknięta. Nie byłem nigdy z cukru by się roztopić pod jej wpływem. Uczniowie Andrea'i (ponieważ trwały wówczas zajęcia) kłócili się o jedyne zadaszenie, kiedy wszedł Niko (mój najlepszy przyjaciel). Zawsze wymyślał inny sposób na przywitanie się ze mną. Tym razem postanowił rzucić nożem. Schyliłem się w ostatniej chwili, a ostrze trafiło w czapkę przerażonego uczniaka.
- Wybacz – powiedział. - Maestro, mam dla ciebie wszystkie przedmioty o jakie prosiłeś. Nie rozumiem tylko, po co ci kolejne skrzydła.
- Tamte były złe! Okropne! Brak w nich estetyki i poczucia smaku. Poza tym zyskałem ciekawą okazję na wycieczkę do Londynu.
- Jedziesz do Londynu? - zapytał zdziwiony Machiavelli.
- Jedziemy – odparłem kierując brązowe oczy na blondyna.
Nie było dziwne, że i mój mistrz stawił się u mego boku.
- Co tym razem wbiłeś sobie do głowy?
W momencie, kiedy chciałem udzielić odpowiedzi pojawili się Guliano Medici i skarbnik Mediceuszy. Niezdarnie Niko (z wrażenia) wpadł na skarbnika. Ten uznając to za zniewagę wysłał na niego strażnika.
- Słyszałeś...
Obu-ręcznie chwytając w dłonie broń, zacząłem walczyć, wiedząc, że niezdarny Niko sobie nie poradzi.
- O...
Strażnik uciął mi kawałek włosów.
- Micie;...
Zrewanżowałem się.
- Dedal i...
Sprawnym ruchem pokonałem przeciwnika, dodając trochę dramatyzmu pozwalając na zamachnięcie się przed jego twarzą szabli.
- Ikar? - dokończyłem.
- Tak. – Siwowłosy nie przejął się toczoną wcześniej walką. Takie sytuacje były normalne.
- Zmodyfikuję go trochę... - Uśmiechnąłem się łobuzersko.
Znów zacząłem bawić się palcami chowając w pochwę broń. Czysto dla igraszki zignorowałem brata Lorenza, który właśnie przybył. W końcu nie wytrzymał i chrząknął.
- Przyszliśmy po wybuchowe kulki... - zaczął.
- Nazwałem to granatami... ignorancie...
Nie miałem siły by cackać się z nimi jeszcze bardziej. Rzuciłem im jeden, biorąc za to sowitą sumę.
              Sam udałem się do sypialni i zacząłem się pakować. Następnego dnia o 5-tej, razem z Machiavellim wyruszyliśmy w stronę Anglii. Podróż była długa i męcząca. Dodatkowo przeniesienie narzędzi zajmowało sporo czasu. Takim jednak sposobem znalazłem się w Londynie. Zgubiła mnie też nieznajomość tutejszych obyczajów i kultury... Ale o tym zaraz.
- Zamelduj nas w tym motelu. - Machnąłem ręką, sam biorąc najważniejszą rzecz w tym całym przedsięwzięciu.
Zabranie się zajęło mi dobre 15 minut. Dzięki czemu przeszedłem od razu do pokoju nie przejmując się recepcjonistą. Niko zabrał resztę.
Pokój 1F
Nie miałem wolnej ręki, przez to przyjrzałem się drzwiom. Zawiasy prawie wypadały, więc wystarczyło je marnie popchnąć. Całość składała się z 3 pokoi. Sypialni, salonu połączonego z kuchnią i łazienki. Przytulne, a raczej ciasne mieszkanie. Na ścianach były zatarte malowidła – początkowo widniała na nich najpewniej polana. Jedna szara szafka i duży materac z którego wychodziły sprężyny. Brązowa kanapa była na skraju użytku, ale i tak najważniejszy był mały stolik. Coś, co przypominało wcześniej szafkę na jedzenie, teraz wypełniłem fiolkami. Nie zwracałem uwagi na mojego towarzysza i zacząłem układać przedmioty. Dopiero w pełni gotów do pracy zainicjowałem chęć powtórzenia sobie opowieści na której miałem się oprzeć.
- Mit o Dedalu i Ikarze. Dla swego syna podjął się pracy szaleńca, jednak miał mniej wariacji w charakterze niż ja. Mistrz we wszystkich sztukach; tak go określano. Ikar wbrew wierzeniom ludzi był niewinnym fanatykiem, a nie głupcem. To skrzydła były źle zbudowane i podatne na zniszczenia.
- Te które odwzorowałeś ze szkiców? - zapytał zaciekawiony.
- Tak.
- To dlaczego je zrobiłeś?
- Chciałem wybadać błędy by zrobić coś naprawdę godnego podziwu!
- Czemu jesteśmy akurat w Londynie?
- Bo tylko tutaj jest osoba, która od zawsze marzyła o takich skrzydłach, która zrobiła dla mnie wiele.
- Byłeś tu już kiedyś?
- Miesiąc, dobry czas temu.
- Al...
- NIE PRZESZKADZAJ MI JUŻ WIĘCEJ.
Zamknąłem powieki i zanuciłem kołysankę matki. One - wyobrażenie o mamie oraz piosenka - zawsze pomagała mi się skupić. Nie mogłem nic innego zrobić, jak solidnie wziąć się do pracy.
              Nadeszła bardzo późna godzina, a mój wzrok zaczął szwankować. Wszystko zaczęło stawać się niewyraźne i monotonne. Postanowiłem przespać się te 4 godziny by później znowu wrócić do roboty. A podobno nie zając...
             O świcie obudził mnie krzyk Niko. Oderwałem głowę od stołu, co było dziwne, ponieważ wydawało mi się, że zasypiałem na kanapie. Odczepiłem przyklejoną od potu kartkę od mojego policzka i się rozejrzałem. Dopiero, kiedy znowu zacząłem komunikować spostrzegłem, że to nie krzyk przerażenia, a zdziwienia. Cała moja praca nad skrzydłami była porozrzucana po pokoju, a ja siedziałem na stołku z piórem w ręku. Co ciekawe na kartce napisane zostało: „Wehikuł Czasu”. Napisane moim pismem. Do tego szczegółowy szkic i opis planu jak to skonstruować.
              Zostałem w Anglii dłużej niż przypuszczałem. Lata zajęło mi dostrzeżenie schematu działania podczas snu. Kończąc we Wehikuł, a za dnia Skrzydła. Jako człowiek, którego można posądzić by o schizofrenię nie mogłem usiedzieć w miejscu. Zajmowałem się także innymi sprawami nie zapominając o malunkach. Największą sławę przyniosła mi Mona Lisa. Ale to można byłoby pominąć, bo zupełnie do tej historii nie wpłynęła ważność tego działa. Pewnego dnia uradowany zakończeniem zaniosłem Skrzydła do Josephie. Sam zaś nie rozumiałem konstrukcji Wehikułu. Błędem było pójście do najbliższej tawerny i uchlanie się do stanu wysokiej nietrzeźwości. Zasnąwszy tam znów zacząłem wykonywać czynności przez sen. Nie do końca wiem co zrobiłem, ale chyba udałem się do domu. Kontakt odzyskałem dopiero, kiedy było już za późno.
              Nie wiem co się stało, ale znów świat zalała czarna fala. Wstrząsnęły mną spazmy. Sam nie wiedziałem co działo się ze mną przez długi czas – prawdopodobnie byłem nieprzytomny. Nigdy więcej nie spotkałem Niko czy Andrea. Londyn też nieco się zmienił. Gdy zaś próbowałem pod mostem – nie miałem wtedy gdzie się ulokować – tworzyć nowe wynalazki, uznano mnie za czarnoksiężnika.
~*~
 - Wołałem, jak nazywano mnie artystą. Wciąż wolę. Ale strażnicy mnie nie słuchali. Mania na wiedźmy... Panika, którą wytworzyli była niezmierzona. Nie było osoby, która by za mną sobie popłakała, która współczułaby mi losu. Ktoś nawet rzucił we mnie zwęgloną patelnią, a ja zyskałem darmowy wstrząs mózgu. Ciągnięto mnie na stos. Nikt nie przejmował się, że palą Leonarda Da Vinci. Słynny byłem z takich technik. Oni zaś uznali, że Leonardo Da Vinci UMARŁ 2 maja 1519 roku. Moje próby udowodnienia, że nim jestem zostały posądzone o wariacje. Zmieniono wyrok ze stosu na psychiatryk. Kolejny raz rzucono we mnie patelnią; tym razem zardzewiałą. Tego uderzenia nie wytrzymałem i po prostu obraz mi się powoli rozmazał. Przebudziłem się podczas terapii elektrowstrząsowej. Wyrywałem się, a wstrząsy rosły. Prąd przeszywał najbardziej mroczne zakamarki mojego ciała. Momentami myślałem, że moja broda i krótkie brązowe włosy powoli zaczynają mi wypadać. Ale na szczęście tak nie było. Po wielu dniach niemalże tortur znalazłem się tutaj. Początkowo brałem leki, które mnie otumaniały, ale później przyszliście wy, a ja zacząłem znowu odzyskiwać świadomość czynów.
              Wraz z Jimem wpatrywaliśmy się w niego niemalże bez mrugnięcia okiem. Widział niedowierzanie na naszych twarzach, ale mimo że bardzo się starałem nie umiałem tego ukryć. Cieszę, która stawała się uciążliwa przerwał w końcu Moriarty.
 - Morał z tej bajki taki; dziecko nie lunatykuj, bo cię wsadzą do paki.
Wirował po sali tymi wielkimi oczami. Wtedy "Da Vinci" rozprostował kości i usiadł naprzeciwko mnie, a właśnie chciałem pogrążyć się w moim Pałacu Myśli.
To, że przedstawił nam się jako Leonardo rzeczywiście nie ułatwiało nam znalezienie jego prawdziwego imienia. Jakby tak dostać się do kaftana i przeczytać z bransolety kontrolnej jego prawdziwe imię i nazwisko? Ale właśnie... trzeba najpierw umieć się wydostać.
 - Czas spać – oznajmił niebieskooki.
Wydawać by się mogło, że zasnął w ułamku sekundy, bo już po chwili słychać było jego chrapanie. Całą noc spędziłem na wymyśleniu sposobu by wydostać się z tego "ubrania".
                     Nastał kolejny dzień. Widać było słońce znad naszego małego (dosłownie w wielkości pięści) okienka. Olśniło mnie, jakby tak ktoś przeciął ten szew i...
Kilka zgrabnych komend i lekka ilość siły wystarczyły by pozbyć się tego uciążliwego urządzenia (można kaftan nazwać urządzeniem?). Pomogłem reszcie i nawet nie miałem wyrzutów sumienia, że zrobiłem to wszystko mając ukryty cel.
Na dłoni "Da Vinciego" widniał napis Amadeus Rexus. A więc drogi Amadeus, patrząc po nim był znudzony własnym życiem, natrafił - pewnie za namową siostry lub byłej dziewczyny - na książkę o życiu i twórczości Leonardo da Vinciego, która miała mu uświadomić jak mało w życiu zrobił, a jak dużo potrafi. Biografia spodobała mu się na tyle, że zaczął odgrywać sceny z jego życia, w pewnym momencie pewnie mu się to spodobało na tyle, że zatracił się w tym bezpowrotnie. Lepiej nie uświadamiać Amadeusa, że mu odbiło. Lepiej po prostu czasem siedzieć cicho. To jak w przypadku Jima, który od czasu do czasu prowadzi konwersacje - czasem nawet kłótnie - z samym sobą.
Mógłbym ich wszystkich uświadomić, ale... dla ich dobra i dla mojego spokoju - pozwolę im w to wszystko wierzyć.
        I wtedy właśnie zabrzmiał Jim, który miał jeszcze coś ważnego do przekazania.
__________________________________________________________
Tak oto i jest rozdział. Starałam się tak bardzo nie rozpisywać - a znając mnie i tak będę pisała na 5 stron A4. Mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi tego za złe. A jako pisarz chciałabym mieć także jakiś ślad, że rozdział przeczytaliście - komentarzem. W perspektywie Da Vinciego pisało mi się o wiele trudniej, stąd też rozdział pisałam 2 dni, a zbierałam się tydzień.
Pozdrawiam, Sher.

sobota, 12 lipca 2014

Rozdział 2 - Przekręt

    Oczy wszystkich moich towarzyszy jednocześnie zaczęły, wpatrywać się w moją postać. Przepraszam, nie byli towarzyszami, a pionki w nowej grze. Zanim tu trafiłem, wszystko idealnie zaplanowałem, powtarzałem tę samą historię milion razy, by wyglądała wiarygodnie nawet dla Holemesa. Po dłuższej chwili milczenia zabaweczki zaczęły denerwować się moją ciszą, dlatego zacząłem swoją niebywale dziwną historię. Uwierzcie mi była bardzo dziwna.
    - Drodzy towarzysze, to co usłyszycie, może wami wstrząsnąć.

~*~
    Po przyjeździe z Europy, szybko doszła nas informacją o incydencie Sherlocka. Irene była zaskoczona informacją, dlatego postanowiła sama ją sprawdzić. "Sherlock w psychiatryku" - nawet dla mnie była to naciągana informacja. Kiedy Irene zajmowała się swoimi sprawami, a raczej Sherlocka, mi doskwierała nuda. Mój wróg przebywał w psychiatryku, a Sebastian w Europie, więc co miałem ze sobą zrobić? Pewnego dnia Irene widząca moje cierpienie, oddała w moje ręce list, którego pochodzenia nie znam do dziś. W liście było wyzwanie, bardzo ciekawe wręcz intrygujące. Bez zastanowienie przyjąłem wyzwanie. Wyzwanie idealnie nadawało się do wyeliminowania nudy i jednego z moich celów.
    Do całego wyzwania podchodziłem krokami, najpierw kilkudniowy trening, następnie ustalenie miejsca i celu. Potem były już tylko zajęcie czasowe. Tak mijały mi dni i tygodnie. Irene wciąż zajmowała się sprawą Sherlocka, mało mnie w tym okresie obchodziła. Raz na jakiś czas spotykaliśmy się w łóżku, lecz nasze wspólne plany odwołaliśmy.
    Nadszedł czas na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i wysłanie ludzi, by zwabili przynętę na miejsca. Czekałem spokojnie w sklepie DeVer, wszystko było zapięte na ostatni guzik, a moim zadaniem było czekanie. Wybiła godzina, a mój cel zjawił się w DeVer, zacząłem działać.
Wszystko poszło zgodnie z planem, wyzwanie skończone, rekord pobity, satysfakcja ogromna. Krzyki, rozpacz i oczywiście woń ogromnej ilości strachu. Czego chcieć więcej? Nie opowiem jak odbyła się cała akcja, jednak mogę powiedzieć na czym polegało wyzwanie. Tego i tak można dowiedzieć się od masy ludzi. Otóż wyzwanie polegało na szybkiej i spektakularnej śmierci. Moja ofiara, była idealnym celem do tego wyzwania, starszy człowiek z nienaganną skórą. Ciało mojego staruszka oszpeciłem pięknym wyrazem „Burn”. Wyciąłem płat z klatki piersiowej i przypaliłem mu serce. Przepiękny widok. Nie byłoby w tym nic spektakularnego, gdyby nie kilkanaście sekund na wykonanie wszystkich czynności i odejście na bezpieczną odległość. Każdy potwierdzi, iż całe zdarzenie trwało kilka sekund, podczas, gdy ktoś z obsługi, włączał światło. Wciąż w moich uszach szumią głosy tych przerażonych ludzi, a przed oczami mam ten obraz. Pięknie eksponowało się moje dzieło, naprawdę pięknie.
    Minęło sporo czasu, zanim cała sprawa ucichła, z każdym dniem napawałem się coraz bardziej. Pewnego wieczoru dostałem list z gratulacjami, od osoby, która wymyśliła wyzwanie. Oczywiście nikt nie domyślał się, że taki czyn mogłem popełnić ja, ta sama osoba, która robiła gorsze rzeczy. W dodatku byłem widziany w tym sklepie. Co poradzę na ludzką głupotę.
Mijały tygodnie, gdy smakowałem w swojej ulubionej fajce z nieproszoną wizytą wpadła policja. Na komisariacie zaczęło się przesłuchanie, nic na mnie nie mieli, jednak zamknęli mnie w celi. Twierdzili, że mają mnóstwo dowodów, który oczywiście nie chcieli ujawnić. Kilka dni przesiedziałem w celi, kilkakrotnie zostałem przesłuchany przez bandę idiotów...gdyby jeszcze umieli przesłuchiwać człowieka... Jakoś przeżyłem wprost przewidywalne przesłuchania, musiałem. Po kilku dniach stwierdzili, że jestem niepoczytalny i tak przewieźli mnie do tego miejsca. Nie wysłali mnie tu, za wszystkie zbrodnie jakie dokonałem, lecz za tą jedyną. Kilkukrotnie prosiłem o pokazanie tego co na mnie mają, ale nikt nigdy nie wypełnił mojej prośby.
Pierwsze dni ze mną dla tutejszego personalu wbrew pozorom były zwykłe, dopiero potem wyrządziłem kilka krzywd, tak trafiłem na stół. Odurzony, znajdowałem się na stole z metalowym czymś na głowie. Przemiłe panie w fartuchach wykonały na mnie leczenie prądem. Chcieli przez to uzyskać informację na temat legendarnego morderstwa, ale im się nie udało. Co było do przewidzenia.
~*~

    - Potem jakimś cudownym trafem wylądowałem w celi pełnej idiotów, tak o was mówię. Nawet będąc w psychiatryku wyglądam lepiej od was.
Patrząc po moich towarzyszach mogłem stwierdzić, iż uwierzyli. Historia nie była zbyt naciągana, jeśli patrząc na moją przeszłość. Nawet jeśli chcieliby dowodów, moi ludzie wszystkim się zajęli.
    - Jak zdążyłeś oszpecić ciało staruszka i w dodatku przypalić mu serce? - zapytał zdziwiony Mężczyzna. Zawsze irytowało mnie krycie przez niego swojej tożsamości.
    - Tak jak wykonałem wszystkie swoje zbrodnie, niebieskooki chyba kpisz myśląc, że kiedykolwiek zdradzę coś z mojego planu.
    - Poddali cię leczeniu prądem, a wyglądasz normalnie i zachowujesz się jak dawny Moriarty, JAK? -krzyknął zmieszany McDonald.
Sherlock siedział cicho, wpatrywał się tylko tymi swoimi kolorowymi oczami, jakby chciał coś ze mnie wyczytać 
    "Jak to zrobiłeś? JAK!", odezwał się ponownie Mężczyzna.
    - Oh, zamknij się, bo w całości wylądujesz w mojej kolekcji - skierowałem wzrok na ścianę umazaną krwią Sherlocka i Davida. 
    - Więc... - zaczął powoli Sherlock. - Dokonując czegoś tak.. - urwał nie wiedząc po co - ...dziwnego, wyglądasz na zadowolonego z przebywania w psychiatryku. Coś mi umknęło. 
    - Lepsze jest siedzieć w tym gównie ze swoją zabawką, niż przebywać w świecie pełnym idiotów, tu możemy dokończyć wspólna grę, Sherlocku.
Wszystko szło zgodnie z planem, Sherlock uwierzył jak i dwapozostałe pionki. Każdemu nadałem imię charakteryzujące, jednak znudziło mi się, by tak ich nazywać. Wszyscy są po prostu moimi pionkami. 
    "JAK!", artysta nie mógł znieść mojej ignorancji w stosunku do jego pytania, dlatego z wściekłością rzucił się na mnie i potargał moje ubranie.
    - Opanuj swoje nerwy. Myślę, że wszyscy chcą poznać twoją historię, a jeszcze chwila i nie będziesz mógł mówić. Wpierw zdradź nam do cholery jak się nazywasz?! - słowa skierowałem do Mężczyzny.
_______________________________________________________________________
Bardzo długo zajęło mi pisanie tego rozdziału, ale wreszcie w jakimś stopniu jestem z niego zadowolona. Wiem, że nie pisze tak dobrze jak Sherlock(Klaudia), jednak może fabularnie troszkę nadgonię. 


środa, 25 czerwca 2014

Rozdział 1 - Wspomnienie.

             Wszystkie oczy, w tym przerażająco białym i ciasnym pomieszczeniu skupiły się na mnie. Nie trzeba być geniuszem żeby stwierdzić, że Oni –  „współlokatorzy” - to fanatycy. Tylko czekali, aż pielęgniarze zabiorą mnie, a po operacji nie będę w stanie załatwić się bez pomocy osób trzecich. Spojrzałem przelotnie na Moriarty'ego i średniego wzrostu mężczyznę w wieku trochę ponad 30 lat, którego imienia nigdy nie poznałem. Ten mały szczegół dawał mi na swój sposób pewną przyjemność - taka zagadka nad którą trzeba przysiąść. Ale to nie był jeszcze czas na nią. Biel tych czterech ścian znowu emanowała nicością, nie pozwalała się skupić. Nagle poczułem naglącą potrzebę odciągnięcia myśli od barwy pokoju. Usiadłem na samym jego środku i zacząłem się zastanawiać, ile innych spraw mógłbym teraz robić. Czytać New York Times'a, rozwiązywać krzyżówki z brązowoszarych stron gazet wielkiego formatu lub nawet patrzeć przez okno na płynący czas i ludzi, których nigdy nie będzie stać na chwilę spokoju. Usiadłem ponuro na środku pokoju i głową skinąłem by ich do siebie przywołać.
- Wrzask, zamęt, ludzie i jasnoniebieskie tęczówki - To zapamiętałem zanim upadłem. A później już tylko ludzie w dziwnych fartuchach... Niehigieniczne strzykawki... 

~*~

             Wrzesień zawsze był dziwnym miesiącem. Gdy tylko się zaczynał nastawał czas pesymistycznego zaglądania przez okno. Nigdy nie było ciekawych zleceń... Ludzie zajęci byli na tyle, że zapominali własnego rozumu. Dzieciaki biegły do szkoły, a ja w moim londyńskim pokoju czekałem. Nuda w moim przypadku to broń zabójcza. Ogarnięty nią zaczynałem planować morderstwa, których nawet ja, nie potrafiłbym rozwiązać (pod warunkiem, że nie byłbym ich sprawcą). Później dopadała mnie myśl, że przecież takie nie istnieją. Morderstwo idealne to mit. Nawet Sędzia Wargrave popełnił kilka błędów, ale przyznam, że plan miał dobry. Myśląc o tym znajdywałem się w salonie. Ulubiony fotel odziany w kwiecisty różowo-złoty pokrowiec stojący koło kominka, pozwalał na relaks. Zajęty swoimi myślami nie zdałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do pokoju.
- Co Ty robisz?! - wrzasnął po chwili niski, wyraźny, męski głos.
- Badam dokładny skład trucizny, Watson. Chcę stworzyć substancję, która działałaby znacznie szybciej.
- Może i jesteś sadystą, ale nie mordercą - dodał poirytowany. - Nie mam zamiaru ratować od nawdychania za dużej ilości oparów.
Spojrzałem wymownie na twarz Johna. Już otwierałem usta by odpowiedzieć, ale zadzwonił dzwonek.
- Idź, pewnie dzwoni Mycroft do drzwi – przerwałem poprzedni wątek konwersacji.
Na to tylko przewrócił oczami i odszedł.
- Nieopodal zabito gospodarza tawerny – zignorował irytujący dźwięk z dołu.
- Sąsiadka.
- Co?
- Mój szanowny braciszek chce dowiedzieć się kto zbił.Jakby sam nie mógł na to wpaść. To powód jego wizyty. Wiadomo, że chodzi o najświeższą sprawę. Pewnie sam chciałeś zapytać mnie o radę i moje spostrzeżenia w tej sytuacji. Watsonie, myślałem, że się wyrabiasz już w tym kunszcie. Przeczytałem poranną gazetę, łącząc wywiad kobiety ze śladami jakie znaleziono wysunąłem następujący wniosek. Zabiła sąsiadka.
- Ale jak?
- Powiedz to mojemu bratu, on połączy wszystko w jedną całość.
Wyszedł, a ja poderwałem wzrok od mikroskopu. Sekundę później z dołu doktor krzyknął: "To było takie proste." Rozwiązane sprawy zawsze są proste, to jak do nich się dochodzi już nie. Skrzypienie schodków zmusiło mnie do przerwania rzucania piłeczki o ścianę. Ale nie były to kroki Watsona. Jego nie są tak delikatne, te są kobiece.
- Klient – podskoczyłem z zadowoleniem.
Ale to była tylko pani Hudson. Myślała, że nikogo nie ma.
- Dzień dobry. - Uśmiechnąłem się nonszalancko.
- Dobry Boże! - Złapała się za klatkę piersiową. - Chciałam posprzątać myśląc, że wszyscy wyszli z pańskim bratem.
Poprawiłem swoją fioletową koszulę, przeczesałem ręką włosy i... wyszedłem, tak po prostu.
Do domu wróciłem po kilku godzinach, cały we krwi. Na samym progu musiałem tłumaczyć się pani Hudson, że to nie moja krew. Przebiłem nią świnię w której ukryty był cenny diament. Zabawne jest to, jak ludzie lubią wkładać różne rzeczy do żołądka zwierząt.
- Dziecko drogie, odłóż ten widelec. - Z politowaniem zakończyła gospodyni.
- To nie jest widelec.
Poszedłem się wykąpać. Wyszedłem z łazienki w samym ręczniku. W swoim fotelu już czekał na mnie John.
- Przez pół godziny w środku dnia chodziłem w krwi świni, a tylko jedna osoba zadzwoniła po policję. Jak myślisz, może harpun ich przeraził? Albo fakt, że jak się nim zamachnąłem to przedarłem siatkę z zakupami jednej staruszki.
Watson nic nie odpowiedział. Pogrążył się w swoim pałacu myśli ignorując mnie całkowicie.
             Następnego dnia z samego świtu obudziła mnie pani Hudson. Sama będąc w lawendowym swetrze zapragnęła bym kupił kilka składników do śniadania, o których ona wczoraj zapomniała. Zapytana dlaczego ja, burknęła coś o zdrowszych nogach.
             Miałem już prawie wszystko, kiedy poczułem ostry smród spalenizny i przeraźliwie wysoki krzyk prawdopodobnie młodej kobiety. Nie myśląc długo pobiegłem w stronę dymu. Aby dostrzec w pełnej krasie palący się budynek musiałem przejść przez ciemną uliczkę. Tam właśnie straciłem przytomność. Ostatkiem sił dostrzegłem kobietę stojącą nade mną z szyderczym uśmiechem. A wraz z nią stał mężczyzna... Kojarzyłem go skądś. A tak, to była jedyna osoba, która odważyła się zadzwonić na policję wczoraj, gdy chodziłem z harpunem.  Obrót wydarzeń wydawał się nieco bardziej fascynujący niż zwykłe poranne zakupy. Następną rzeczą była ciemność...
             Obudziłem się łapiąc wielki chlust powietrza. Znajdowałem się też w małym pomieszczeniu zbudowanym z lustr weneckich. Skąd wiedziałem, że są to lustra weneckie? Banalnie proste. KAŻDY by na to od razu wpadł. Są bardzo proste, a zważając na ich zastosowanie (podstawa na przesłuchaniach) nie mogło być inaczej. A właściwie nazywają się lustrami fenickimi. I dobrze, niech patrzą. Kimkolwiek oni są.
- Jesteś mądry. Mam dla ciebie propozycję. – Melodyjnie odezwał się mężczyzna.
- Pamiętaj, na syndrom sztokholmski za wcześnie - rzuciłem z uśmiechem.
Nagle do pułapki zaczęła napływać woda.
- Spróbujmy najpierw sprawdzić twoją inteligencję. Czy aby na pewno sława Cię nie wyprzedza. Zbrodnia w której nikt nie ginie, nic nie zostało skradzione, nie ma śladów. Jednak On wie, że to co zrobił było zbrodnią. Co takiego mógł uczynić? - kobieta miała ciężki stonowany głos.
- Samobójstwo lub Zamach Stanu. Takie rzeczy rozwiązuję przy grzankach na kolację.
- Co łączy gawrona i sekretarzyka?
- Rook to gawron. Jest to także określenie figury szachowej. A dokładnie wieży. Na szachownicy jest jak wiadomo kilka różnych figur. Między innymi bishop, co brzmi znajomo do biskupa. Jedna z form sekretarzyka nazwana jest Mazarinem, bez nadstawki z szufladkami. Została wymyślona przez biskupa Jules'a Mazarina, znalezionego martwego przy takim właśnie biureczku.
- Załóżmy, że masz przed sobą trzy kobiety, aby przeżyć musisz jedną poślubić. Zadać możesz jedno pytanie dla każdej. Pamiętaj, że jedna zawsze mówi prawdę, druga zawsze kłamie, a trzecia czasem mówi prawdę czasem nie i zawsze zabija swoich mężów w nocy po ślubnej. Jakie byłoby to pytanie? Odpowiadają "tak" lub "nie".
- Jaki to ma sens?! - krzyknąłem. - To niczemu nie dowodzi.
- Tick tack. - A wody było coraz więcej.
- Zapytałbym: „Czy gdyby ta po lewej była tobą, odpowiedziałaby o tej po prawej, że jest mordercą?”. Wykorzystując paradoks.
- Niezły jesteś... - przyznał.
- NIE! Koniec z tym! - krzyknąłem.
- Opisz mi kolor.
I tu wbili mi gwóźdź do trumny.
- Kiedy zamyka się oczy widzi się nicość. Nicość jest czarna.
- Konkretniej. Opis - ponaglała kobieta.
- Przecież jestem detektywem amatorem, a nie artystą. Opisanie koloru jest wprost niemożliwe.
Na wskutek pytania zacząłem z wszelkich sił rozbić moje małe więzienie. Pięści zaczęły mi krwawić. Woda sięgała już moich czarnych spodni. Marna śmierć jak na wszystkie moje przygody... Zwykle pojawiał się Watson ze swoim rewolwerem. W obliczu takiej katastrofy krew przestała mieć najmniejsze znaczenie. Rzucanie się na lustra chyba przysporzyło mnie o skręconą kostkę.
             Ni stąd ni zowąd ktoś rozbił szkło. Krztusiłem się łapiąc powietrze. Jak nowo narodzone dziecko przy swoim pierwszym wdechu. Cień tej kobiety przypominał Irene... ale to nie mogła być ona.
             Byłem przemoczony do suchej nitki, zły i zdezorientowany. Kiedyś pomyślę o tym jak opisać barwę, kiedy będę się nudzić. Na pewno nie teraz. Teraz liczyła się wolność. O dziwo moi oprawcy zbiegli. Zaśmiałem się. Wyglądał to jak niedobry i niesmaczny żart ludzi z którymi kiedyś zadarłem (a ich było niemało). Wychodząc (a raczej wyczołgując się) z budynku, który wyglądał jak ja w obecnej chwili - paskudnie, obskurnie i niezachęcająco, ktoś mnie postrzelił – w ramię. Zdrową ręką tamowałem krwotok. Mój umysł jednak wciąż pracował wokół jednej sprawy. Zaczepiłem przypadkowego małolata...
- Sprowadź pomoc...
Zaczęły się wrzaski, oczy gapiów skierowane na mnie. Brak sił do dalszego tamowania krwi i krzyki. Krzyki. Krzyki.
- Przecież on nie jest u władz umysłowych! Majaczy. Wezwijcie policję - krzyknął jakiś mężczyzna z drugiej strony ulicy.
- Raczej karetkę. Szpital, dzwońcie do szpitala!
- Toż to wariat, wczoraj widziałam też widziałam go całego we krwi. Może znowu to świńska krew?!
             Na tym momencie straciłem słuch, dosłownie nie słyszałem już niczego. Obudziłem się w białym kaftanie bezpieczeństwa. Nie wiedziałem o co chodzi. Przecież ja byłem ranny... Ktoś właśnie próbował igrać z moim życiem, a to ja skończyłem w kaftanie.
- Teraz będziesz mieć wiele spraw do przemyślenia – piskliwym głosem rozkazała kobieta w dziwnym ubraniu.
- Nie mogliście mnie tak zamknąć! Mam swoje prawa - wrzasnąłem.
- Tacy ludzie jak ty nie mają praw.
- Jestem Sherlock Holmes.Ludzie mnie potrzebują!
Kobieta odeszła zostawiając po sobie tylko ciężko zamykające się drzwi po starej zakurzonej podłodze. Odgłos jej pantofelków milkł z każdą sekundą coraz bardziej.
Cień Irene znowu przebiegł mi przed oczami, nerwowo chciałem potrzeć oczy, ale nie mogłem. Krzyknąłem, że mają mnie wypuścić. Tak się nie powinno robić. Ale nikt mnie nie słuchał. Ostatnie, co pamiętam to wbiegający do pokoju lekarze. Mijały tygodnie, a oni z dnia na dzień razili mnie coraz większą ilością elektrowstrząsów. Terapia była tak niedorzeczna jak próby "wyleczenia" orientacji sprzed 20 lat. Zauważyłem, że to nie ma sensu. Wyłączyłem się od świata, uspokoiłem. Wtedy  uznano, że izolatka pogarsza mój stan przenieśli mnie tutaj. Trafiłem do jednej celi z Jimem – nie obyło się z początku przed próbami mordu wzajemnego. Później dołączył się do nas Leonardo i David. Tak oto mamy listopad, czyli pierwszy miesiąc w którym się do siebie wzajemnie postanowiliśmy odezwać. Wciąż nie rozumiem, co ja tutaj robię, ale to na pewno nie miejsce dla mnie. Prędzej zgodziłbym się jakby Mycroft zapisał mnie na odwyk od narkotyków, ale nie do psychiatryka. O ile to rzeczywiście psychiatryk... Lekarze tutaj na pewno nie są by mnie leczyć.

~*~

Nie widzą tylko jak bardzo się mylą. Za bardzo zamknięci są na wszystko co ich otacza, żeby tylko uwierzyć prawidłowej wersji wydarzeń. Watson mnie nie odwiedzał, nikt tego nie robił. Pewnie wzięto go na przesłuchanie i chcąc mnie ratować przedstawił moje eksperymenty w złym (dla niego dobrym) świetle. Nie miałem wcześniej powodów by chować dużą ilość cyjanku przed otoczeniem. Pewnie policja to znalazła i Lestrade nie miał nic do powiedzenia.
- A nie współpracujesz z nimi wszystkimi? - zapytali.
- Kiedyś tak było. Z drugiej strony zawsze mogłem - nie dopuścić do mojego pojmania. Jest co najmniej 1000 sposobów, żeby stąd uciec, zaczynając od niekompetentnych lekarzy, a kończąc na beznadziejnej ochronie. Do tego miejsca ciągnęła mnie ciekawość.
- Podsumowując – przymrużył powieki Mężczyzna. - Zamknąłeś się tu z czystej ciekawości przed psychiatrykiem? Ale nie spodobało Ci się tu, a samemu, bez pomocy Watsona nie dane Ci jest wyjść.
- Nieważne, perspektywa wsadzenia cię do psychiatryka wciąż jest genialna. - przerwał Jim. - Szkoda tylko, że ja muszę być z Tobą w jednej sali.
Przewróciłem oczami i skierowałem całą uwagę na jego personę.
- Twoja kolej.

___________________________________________________
Muszę dodać, że pomysł z harpunem jest zaciągnięty z jednego z opowiadań Doyla.
Wszystko zacznie się wyjaśniać z czasem, ciężko to zrobić po jednym rozdziale. Wiem, wydaje się to chaotyczne i niezrozumiałe, ale dajcie nam czas.
Tak więc oto pierwszy rozdział z opowiadania, które będę prowadzić razem z Sechmet/moim Moriartym. Jak wiecie jest o 4 osobach zamkniętych w jednym pomieszczeniu w psychiatryku. Zapraszam do komentowania. I tak: Sherlock Holmes czy Jim Moriarty mogli już nie żyć, ale przemieszałyśmy ich w czasie innym niż Doyle wymyślił to dla nich.

Wstęp.

Chciałabym (chciałybyśmy) was zaprosić do wspólnej przygody z tym blogiem.
Autorkami tej niebanalnej historii (wiemy, że wiele z was powie na początku chaotycznej) są: ja (Klaudia) i Sechmet (Kasia).
Jeśli chcesz poznać tajemnice psychiatryka Morte, razem z Sherlockiem Holmesem, Jimem Moriartym i ich dwójką dziwnych przyjaciół, odkrywać, planować, rozmawiać i być. To właśnie opowiadanie dla ciebie.
Rozgość się, każdego czytelnika witamy miłym uśmiechem, czasem proponujemy nawet krzesło elektryczne.