środa, 25 czerwca 2014

Rozdział 1 - Wspomnienie.

             Wszystkie oczy, w tym przerażająco białym i ciasnym pomieszczeniu skupiły się na mnie. Nie trzeba być geniuszem żeby stwierdzić, że Oni –  „współlokatorzy” - to fanatycy. Tylko czekali, aż pielęgniarze zabiorą mnie, a po operacji nie będę w stanie załatwić się bez pomocy osób trzecich. Spojrzałem przelotnie na Moriarty'ego i średniego wzrostu mężczyznę w wieku trochę ponad 30 lat, którego imienia nigdy nie poznałem. Ten mały szczegół dawał mi na swój sposób pewną przyjemność - taka zagadka nad którą trzeba przysiąść. Ale to nie był jeszcze czas na nią. Biel tych czterech ścian znowu emanowała nicością, nie pozwalała się skupić. Nagle poczułem naglącą potrzebę odciągnięcia myśli od barwy pokoju. Usiadłem na samym jego środku i zacząłem się zastanawiać, ile innych spraw mógłbym teraz robić. Czytać New York Times'a, rozwiązywać krzyżówki z brązowoszarych stron gazet wielkiego formatu lub nawet patrzeć przez okno na płynący czas i ludzi, których nigdy nie będzie stać na chwilę spokoju. Usiadłem ponuro na środku pokoju i głową skinąłem by ich do siebie przywołać.
- Wrzask, zamęt, ludzie i jasnoniebieskie tęczówki - To zapamiętałem zanim upadłem. A później już tylko ludzie w dziwnych fartuchach... Niehigieniczne strzykawki... 

~*~

             Wrzesień zawsze był dziwnym miesiącem. Gdy tylko się zaczynał nastawał czas pesymistycznego zaglądania przez okno. Nigdy nie było ciekawych zleceń... Ludzie zajęci byli na tyle, że zapominali własnego rozumu. Dzieciaki biegły do szkoły, a ja w moim londyńskim pokoju czekałem. Nuda w moim przypadku to broń zabójcza. Ogarnięty nią zaczynałem planować morderstwa, których nawet ja, nie potrafiłbym rozwiązać (pod warunkiem, że nie byłbym ich sprawcą). Później dopadała mnie myśl, że przecież takie nie istnieją. Morderstwo idealne to mit. Nawet Sędzia Wargrave popełnił kilka błędów, ale przyznam, że plan miał dobry. Myśląc o tym znajdywałem się w salonie. Ulubiony fotel odziany w kwiecisty różowo-złoty pokrowiec stojący koło kominka, pozwalał na relaks. Zajęty swoimi myślami nie zdałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do pokoju.
- Co Ty robisz?! - wrzasnął po chwili niski, wyraźny, męski głos.
- Badam dokładny skład trucizny, Watson. Chcę stworzyć substancję, która działałaby znacznie szybciej.
- Może i jesteś sadystą, ale nie mordercą - dodał poirytowany. - Nie mam zamiaru ratować od nawdychania za dużej ilości oparów.
Spojrzałem wymownie na twarz Johna. Już otwierałem usta by odpowiedzieć, ale zadzwonił dzwonek.
- Idź, pewnie dzwoni Mycroft do drzwi – przerwałem poprzedni wątek konwersacji.
Na to tylko przewrócił oczami i odszedł.
- Nieopodal zabito gospodarza tawerny – zignorował irytujący dźwięk z dołu.
- Sąsiadka.
- Co?
- Mój szanowny braciszek chce dowiedzieć się kto zbił.Jakby sam nie mógł na to wpaść. To powód jego wizyty. Wiadomo, że chodzi o najświeższą sprawę. Pewnie sam chciałeś zapytać mnie o radę i moje spostrzeżenia w tej sytuacji. Watsonie, myślałem, że się wyrabiasz już w tym kunszcie. Przeczytałem poranną gazetę, łącząc wywiad kobiety ze śladami jakie znaleziono wysunąłem następujący wniosek. Zabiła sąsiadka.
- Ale jak?
- Powiedz to mojemu bratu, on połączy wszystko w jedną całość.
Wyszedł, a ja poderwałem wzrok od mikroskopu. Sekundę później z dołu doktor krzyknął: "To było takie proste." Rozwiązane sprawy zawsze są proste, to jak do nich się dochodzi już nie. Skrzypienie schodków zmusiło mnie do przerwania rzucania piłeczki o ścianę. Ale nie były to kroki Watsona. Jego nie są tak delikatne, te są kobiece.
- Klient – podskoczyłem z zadowoleniem.
Ale to była tylko pani Hudson. Myślała, że nikogo nie ma.
- Dzień dobry. - Uśmiechnąłem się nonszalancko.
- Dobry Boże! - Złapała się za klatkę piersiową. - Chciałam posprzątać myśląc, że wszyscy wyszli z pańskim bratem.
Poprawiłem swoją fioletową koszulę, przeczesałem ręką włosy i... wyszedłem, tak po prostu.
Do domu wróciłem po kilku godzinach, cały we krwi. Na samym progu musiałem tłumaczyć się pani Hudson, że to nie moja krew. Przebiłem nią świnię w której ukryty był cenny diament. Zabawne jest to, jak ludzie lubią wkładać różne rzeczy do żołądka zwierząt.
- Dziecko drogie, odłóż ten widelec. - Z politowaniem zakończyła gospodyni.
- To nie jest widelec.
Poszedłem się wykąpać. Wyszedłem z łazienki w samym ręczniku. W swoim fotelu już czekał na mnie John.
- Przez pół godziny w środku dnia chodziłem w krwi świni, a tylko jedna osoba zadzwoniła po policję. Jak myślisz, może harpun ich przeraził? Albo fakt, że jak się nim zamachnąłem to przedarłem siatkę z zakupami jednej staruszki.
Watson nic nie odpowiedział. Pogrążył się w swoim pałacu myśli ignorując mnie całkowicie.
             Następnego dnia z samego świtu obudziła mnie pani Hudson. Sama będąc w lawendowym swetrze zapragnęła bym kupił kilka składników do śniadania, o których ona wczoraj zapomniała. Zapytana dlaczego ja, burknęła coś o zdrowszych nogach.
             Miałem już prawie wszystko, kiedy poczułem ostry smród spalenizny i przeraźliwie wysoki krzyk prawdopodobnie młodej kobiety. Nie myśląc długo pobiegłem w stronę dymu. Aby dostrzec w pełnej krasie palący się budynek musiałem przejść przez ciemną uliczkę. Tam właśnie straciłem przytomność. Ostatkiem sił dostrzegłem kobietę stojącą nade mną z szyderczym uśmiechem. A wraz z nią stał mężczyzna... Kojarzyłem go skądś. A tak, to była jedyna osoba, która odważyła się zadzwonić na policję wczoraj, gdy chodziłem z harpunem.  Obrót wydarzeń wydawał się nieco bardziej fascynujący niż zwykłe poranne zakupy. Następną rzeczą była ciemność...
             Obudziłem się łapiąc wielki chlust powietrza. Znajdowałem się też w małym pomieszczeniu zbudowanym z lustr weneckich. Skąd wiedziałem, że są to lustra weneckie? Banalnie proste. KAŻDY by na to od razu wpadł. Są bardzo proste, a zważając na ich zastosowanie (podstawa na przesłuchaniach) nie mogło być inaczej. A właściwie nazywają się lustrami fenickimi. I dobrze, niech patrzą. Kimkolwiek oni są.
- Jesteś mądry. Mam dla ciebie propozycję. – Melodyjnie odezwał się mężczyzna.
- Pamiętaj, na syndrom sztokholmski za wcześnie - rzuciłem z uśmiechem.
Nagle do pułapki zaczęła napływać woda.
- Spróbujmy najpierw sprawdzić twoją inteligencję. Czy aby na pewno sława Cię nie wyprzedza. Zbrodnia w której nikt nie ginie, nic nie zostało skradzione, nie ma śladów. Jednak On wie, że to co zrobił było zbrodnią. Co takiego mógł uczynić? - kobieta miała ciężki stonowany głos.
- Samobójstwo lub Zamach Stanu. Takie rzeczy rozwiązuję przy grzankach na kolację.
- Co łączy gawrona i sekretarzyka?
- Rook to gawron. Jest to także określenie figury szachowej. A dokładnie wieży. Na szachownicy jest jak wiadomo kilka różnych figur. Między innymi bishop, co brzmi znajomo do biskupa. Jedna z form sekretarzyka nazwana jest Mazarinem, bez nadstawki z szufladkami. Została wymyślona przez biskupa Jules'a Mazarina, znalezionego martwego przy takim właśnie biureczku.
- Załóżmy, że masz przed sobą trzy kobiety, aby przeżyć musisz jedną poślubić. Zadać możesz jedno pytanie dla każdej. Pamiętaj, że jedna zawsze mówi prawdę, druga zawsze kłamie, a trzecia czasem mówi prawdę czasem nie i zawsze zabija swoich mężów w nocy po ślubnej. Jakie byłoby to pytanie? Odpowiadają "tak" lub "nie".
- Jaki to ma sens?! - krzyknąłem. - To niczemu nie dowodzi.
- Tick tack. - A wody było coraz więcej.
- Zapytałbym: „Czy gdyby ta po lewej była tobą, odpowiedziałaby o tej po prawej, że jest mordercą?”. Wykorzystując paradoks.
- Niezły jesteś... - przyznał.
- NIE! Koniec z tym! - krzyknąłem.
- Opisz mi kolor.
I tu wbili mi gwóźdź do trumny.
- Kiedy zamyka się oczy widzi się nicość. Nicość jest czarna.
- Konkretniej. Opis - ponaglała kobieta.
- Przecież jestem detektywem amatorem, a nie artystą. Opisanie koloru jest wprost niemożliwe.
Na wskutek pytania zacząłem z wszelkich sił rozbić moje małe więzienie. Pięści zaczęły mi krwawić. Woda sięgała już moich czarnych spodni. Marna śmierć jak na wszystkie moje przygody... Zwykle pojawiał się Watson ze swoim rewolwerem. W obliczu takiej katastrofy krew przestała mieć najmniejsze znaczenie. Rzucanie się na lustra chyba przysporzyło mnie o skręconą kostkę.
             Ni stąd ni zowąd ktoś rozbił szkło. Krztusiłem się łapiąc powietrze. Jak nowo narodzone dziecko przy swoim pierwszym wdechu. Cień tej kobiety przypominał Irene... ale to nie mogła być ona.
             Byłem przemoczony do suchej nitki, zły i zdezorientowany. Kiedyś pomyślę o tym jak opisać barwę, kiedy będę się nudzić. Na pewno nie teraz. Teraz liczyła się wolność. O dziwo moi oprawcy zbiegli. Zaśmiałem się. Wyglądał to jak niedobry i niesmaczny żart ludzi z którymi kiedyś zadarłem (a ich było niemało). Wychodząc (a raczej wyczołgując się) z budynku, który wyglądał jak ja w obecnej chwili - paskudnie, obskurnie i niezachęcająco, ktoś mnie postrzelił – w ramię. Zdrową ręką tamowałem krwotok. Mój umysł jednak wciąż pracował wokół jednej sprawy. Zaczepiłem przypadkowego małolata...
- Sprowadź pomoc...
Zaczęły się wrzaski, oczy gapiów skierowane na mnie. Brak sił do dalszego tamowania krwi i krzyki. Krzyki. Krzyki.
- Przecież on nie jest u władz umysłowych! Majaczy. Wezwijcie policję - krzyknął jakiś mężczyzna z drugiej strony ulicy.
- Raczej karetkę. Szpital, dzwońcie do szpitala!
- Toż to wariat, wczoraj widziałam też widziałam go całego we krwi. Może znowu to świńska krew?!
             Na tym momencie straciłem słuch, dosłownie nie słyszałem już niczego. Obudziłem się w białym kaftanie bezpieczeństwa. Nie wiedziałem o co chodzi. Przecież ja byłem ranny... Ktoś właśnie próbował igrać z moim życiem, a to ja skończyłem w kaftanie.
- Teraz będziesz mieć wiele spraw do przemyślenia – piskliwym głosem rozkazała kobieta w dziwnym ubraniu.
- Nie mogliście mnie tak zamknąć! Mam swoje prawa - wrzasnąłem.
- Tacy ludzie jak ty nie mają praw.
- Jestem Sherlock Holmes.Ludzie mnie potrzebują!
Kobieta odeszła zostawiając po sobie tylko ciężko zamykające się drzwi po starej zakurzonej podłodze. Odgłos jej pantofelków milkł z każdą sekundą coraz bardziej.
Cień Irene znowu przebiegł mi przed oczami, nerwowo chciałem potrzeć oczy, ale nie mogłem. Krzyknąłem, że mają mnie wypuścić. Tak się nie powinno robić. Ale nikt mnie nie słuchał. Ostatnie, co pamiętam to wbiegający do pokoju lekarze. Mijały tygodnie, a oni z dnia na dzień razili mnie coraz większą ilością elektrowstrząsów. Terapia była tak niedorzeczna jak próby "wyleczenia" orientacji sprzed 20 lat. Zauważyłem, że to nie ma sensu. Wyłączyłem się od świata, uspokoiłem. Wtedy  uznano, że izolatka pogarsza mój stan przenieśli mnie tutaj. Trafiłem do jednej celi z Jimem – nie obyło się z początku przed próbami mordu wzajemnego. Później dołączył się do nas Leonardo i David. Tak oto mamy listopad, czyli pierwszy miesiąc w którym się do siebie wzajemnie postanowiliśmy odezwać. Wciąż nie rozumiem, co ja tutaj robię, ale to na pewno nie miejsce dla mnie. Prędzej zgodziłbym się jakby Mycroft zapisał mnie na odwyk od narkotyków, ale nie do psychiatryka. O ile to rzeczywiście psychiatryk... Lekarze tutaj na pewno nie są by mnie leczyć.

~*~

Nie widzą tylko jak bardzo się mylą. Za bardzo zamknięci są na wszystko co ich otacza, żeby tylko uwierzyć prawidłowej wersji wydarzeń. Watson mnie nie odwiedzał, nikt tego nie robił. Pewnie wzięto go na przesłuchanie i chcąc mnie ratować przedstawił moje eksperymenty w złym (dla niego dobrym) świetle. Nie miałem wcześniej powodów by chować dużą ilość cyjanku przed otoczeniem. Pewnie policja to znalazła i Lestrade nie miał nic do powiedzenia.
- A nie współpracujesz z nimi wszystkimi? - zapytali.
- Kiedyś tak było. Z drugiej strony zawsze mogłem - nie dopuścić do mojego pojmania. Jest co najmniej 1000 sposobów, żeby stąd uciec, zaczynając od niekompetentnych lekarzy, a kończąc na beznadziejnej ochronie. Do tego miejsca ciągnęła mnie ciekawość.
- Podsumowując – przymrużył powieki Mężczyzna. - Zamknąłeś się tu z czystej ciekawości przed psychiatrykiem? Ale nie spodobało Ci się tu, a samemu, bez pomocy Watsona nie dane Ci jest wyjść.
- Nieważne, perspektywa wsadzenia cię do psychiatryka wciąż jest genialna. - przerwał Jim. - Szkoda tylko, że ja muszę być z Tobą w jednej sali.
Przewróciłem oczami i skierowałem całą uwagę na jego personę.
- Twoja kolej.

___________________________________________________
Muszę dodać, że pomysł z harpunem jest zaciągnięty z jednego z opowiadań Doyla.
Wszystko zacznie się wyjaśniać z czasem, ciężko to zrobić po jednym rozdziale. Wiem, wydaje się to chaotyczne i niezrozumiałe, ale dajcie nam czas.
Tak więc oto pierwszy rozdział z opowiadania, które będę prowadzić razem z Sechmet/moim Moriartym. Jak wiecie jest o 4 osobach zamkniętych w jednym pomieszczeniu w psychiatryku. Zapraszam do komentowania. I tak: Sherlock Holmes czy Jim Moriarty mogli już nie żyć, ale przemieszałyśmy ich w czasie innym niż Doyle wymyślił to dla nich.

Wstęp.

Chciałabym (chciałybyśmy) was zaprosić do wspólnej przygody z tym blogiem.
Autorkami tej niebanalnej historii (wiemy, że wiele z was powie na początku chaotycznej) są: ja (Klaudia) i Sechmet (Kasia).
Jeśli chcesz poznać tajemnice psychiatryka Morte, razem z Sherlockiem Holmesem, Jimem Moriartym i ich dwójką dziwnych przyjaciół, odkrywać, planować, rozmawiać i być. To właśnie opowiadanie dla ciebie.
Rozgość się, każdego czytelnika witamy miłym uśmiechem, czasem proponujemy nawet krzesło elektryczne.