Całą salę ogarnął głośny i
niepohamowany śmiech. Zdziwienie ogarnęło wszystkich, nim zdążyłem zareagować mimowolnie wgapiałem się w Mężczyznę jak w obrazek. To był jego śmiech. W ułamku sekundy
przestał wydawać z siebie niniejszy dźwięk. Skulił się w
najciemniejszym kącie i obserwował nas - ludzi, którzy nigdy więcej nie podważą, że znalazł się tu przypadkiem. Ale był jeszcze
Jim, i tylko on w takiej sytuacji był w stanie zerknąć na szczura, od którego niebieskooki nie mógł oderwać wzroku. Małe, beztroskie zwierzę, które przebiegła codziennie tuż koło
naszych stóp. Moriarty uśmiechnął się lekko w stronę zwierzęcia, kiedy się oddalał. Nostalgicznie wpatrywał się w
tamto miejsce - jakby zazdrościł wolności tym małym szkodnikom.
- Wpadłem na pomysł... - Wyrwał
się z transu i mimowolnie zacisnął wcześniej opadniętą dolną szczękę.
Moriarty miał już dość stania koło nas i rozłożył się na czymś, co
miało przypominać łóżko.
- Może zacząłbyś swoją historię? - rzucił z oburzeniem Jim. Tak, to zdecydowanie człowiek, który nie grzeszy cierpliwością.
- Ja proponowałabym najpierw się przedstawić - zaczął. - Jestem Leonardo. Leonard z miasta Vinci. - Ukłonił się nam z szacunkiem.
- A mówią, że to ja jestem ćpunem - rzuciłem rozbawiony.
- Ja proponowałabym najpierw się przedstawić - zaczął. - Jestem Leonardo. Leonard z miasta Vinci. - Ukłonił się nam z szacunkiem.
- A mówią, że to ja jestem ćpunem - rzuciłem rozbawiony.
- Mogę? - Dostał drgawek, a oczy spowiła czarna mgła. Szybko jednak się uspokoił, a my już nie przerywaliśmy. - W roku 1490 skończyłem swój
obraz. „Dama z gronostajem”. Nie zwykłem kończyć czegokolwiek
ze względu na swoją naturę, to był jednak burzliwy okres...
Wstał ze swojego wygodnego i wcześniej ogrzanego miejsca na podłodze. Spodnie, które dzięki dwóm wielkim dziurom odsłaniały pełne strupów kolana i zaschniętej krwi. Kaftan bezpieczeństwa utrudniał mu chodzenie,
ale nikt nie zechciał mu pomóc - chciał wstać - niech wstaje - pomyślałem. Lekko kulał, ale gardło miał
wciąż sprawne.
- Może ustalmy, że Tutaj się nie wypowiada na głos
dat. Ich poczcie straciło się dawno temu. Każdy żyje w swoim
świecie. Swoim postępkiem mnie zaintrygowałeś,
opowiedz dalej – przemówiłem.
~*~
Był październik - taki wydawać by się mogło beztroski miesiąc. Postanowiłem wziąć kawałek materiału i przywiązać go do równoległych drzew. Nim zaś opanowałem
jak miałbym to zrobić, a przy tym nie spadać za każdym razem, kiedy zechciałem się położyć, zaczęło padać. Florencja była pięknym
miastem, ale... zmienność pogody zawsze można porównać do
zmienności ludzkiej. Porównując zachowanie mego ojca, Piera, który widząc mnie zawsze miewał
odruchy wymiotne i nie raz zdarzyło mu się podnieść na mnie surową rękę - jednak zawsze
stawał się potulny jak baranek w obecności mojej matki. Ona zaś
była piękna i dobra – Caterina. Odeszła od niego i ode mnie niedawno. Zeszło miesiąc temu. Wyrzekła się męża alkoholika i syna oskarżonego o sodomię. Zresztą i ojciec mnie nie chciał, bękarta.
- Leonardo di ser Piero
da Vinci, przestań moczyć swoją koślawą dupę i zacznij kończyć
swoje dzieła! Nigdy nie zyskasz uznania z 40 stopniami gorączki! -
Zza progu warsztatu zaczął wołać mnie Andrea.
- Wspominam –
spojrzałem na niego. - Zawsze wiesz, że później przychodzą mi
najlepsze pomysły.
- Nikt nie chce nowych,
jeśli nie kończysz starych.
- Ja chcę.
Rzucił na ziemię ręcznik, który wcześniej
trzymał kurczowo w dłoni i z politowaniem odszedł. Stary del Verrocchia, traktował mnie jak prawdziwego syna. Ruszyłem się od niechcenia,
ale nie zabrałem ze sobą niczego prócz dziennika. Pozwoliłem
by wszystkie rzeczy, które wcześniej pomagały mi wspominać mokły. Zaraz potem nastała ulewa, ja jednak nie żałowałem
swojej decyzji.
Warsztat nie był wysoki jednak kolumny dawały złudzenie, że jest. Zachowany w odcieniach szarości dawał wielkie pole do popisu kolorowym myślom. Jego wnętrze ułatwiało mi wiele
razy w konstrukcji swoich dzieł. Wszystko wybudowane z kamienia, a
na środku stały 4 ławki. Narzędzia, fiolki, nawet trucizny; można
je było znaleźć po jego lewej stronie lub na stołach. Niedokończone
rzeźby i marni uczniowie Andrea - plątali się wszędzie. Ja, swoją
działalność jako podopieczny skończyłem równo rok temu. Verrocchia
uważał mnie za geniusza, ja jego za mistrza. To nigdy nie uległo
zmianie.
Wczoraj padało, mi jedynemu tak naprawdę nie przeszkadzało pracowanie w nieosłoniętym, przemoczonym warsztacie. Woda bowiem była naturalna, stanowiła większość naszego organizmu. Czarne skórzane spodnie i granatowa zwiewna koszula cała była nią przesiąknięta. Nie byłem nigdy z cukru by się roztopić pod jej wpływem. Uczniowie Andrea'i (ponieważ trwały wówczas zajęcia) kłócili się o jedyne zadaszenie, kiedy wszedł Niko (mój najlepszy przyjaciel). Zawsze wymyślał inny sposób na przywitanie się ze mną. Tym razem postanowił rzucić nożem. Schyliłem się w ostatniej chwili, a ostrze trafiło w czapkę przerażonego uczniaka.
Wczoraj padało, mi jedynemu tak naprawdę nie przeszkadzało pracowanie w nieosłoniętym, przemoczonym warsztacie. Woda bowiem była naturalna, stanowiła większość naszego organizmu. Czarne skórzane spodnie i granatowa zwiewna koszula cała była nią przesiąknięta. Nie byłem nigdy z cukru by się roztopić pod jej wpływem. Uczniowie Andrea'i (ponieważ trwały wówczas zajęcia) kłócili się o jedyne zadaszenie, kiedy wszedł Niko (mój najlepszy przyjaciel). Zawsze wymyślał inny sposób na przywitanie się ze mną. Tym razem postanowił rzucić nożem. Schyliłem się w ostatniej chwili, a ostrze trafiło w czapkę przerażonego uczniaka.
- Wybacz – powiedział.
- Maestro, mam dla ciebie wszystkie przedmioty o jakie prosiłeś.
Nie rozumiem tylko, po co ci kolejne skrzydła.
- Tamte były złe!
Okropne! Brak w nich estetyki i poczucia smaku. Poza tym zyskałem ciekawą okazję na wycieczkę do
Londynu.
- Jedziesz do Londynu? -
zapytał zdziwiony Machiavelli.
- Jedziemy – odparłem kierując brązowe oczy na blondyna.
Nie było dziwne, że i mój
mistrz stawił się u mego boku.
- Co tym razem wbiłeś
sobie do głowy?
W momencie, kiedy chciałem udzielić
odpowiedzi pojawili się Guliano Medici i skarbnik Mediceuszy.
Niezdarnie Niko (z wrażenia) wpadł na skarbnika. Ten uznając to za
zniewagę wysłał na niego strażnika.
- Słyszałeś...
Obu-ręcznie chwytając w
dłonie broń, zacząłem walczyć, wiedząc, że niezdarny Niko sobie nie poradzi.
- O...
Strażnik uciął mi kawałek
włosów.
- Micie;...
Zrewanżowałem się.
- Dedal i...
Sprawnym ruchem pokonałem
przeciwnika, dodając trochę dramatyzmu pozwalając na zamachnięcie
się przed jego twarzą szabli.
- Ikar? - dokończyłem.
- Tak. – Siwowłosy nie
przejął się toczoną wcześniej walką. Takie sytuacje były
normalne.
- Zmodyfikuję go
trochę... - Uśmiechnąłem się łobuzersko.
Znów zacząłem bawić się
palcami chowając w pochwę broń. Czysto dla igraszki zignorowałem brata Lorenza, który właśnie przybył. W końcu nie wytrzymał i chrząknął.
- Przyszliśmy po
wybuchowe kulki... - zaczął.
- Nazwałem to
granatami... ignorancie...
Nie miałem siły by cackać
się z nimi jeszcze bardziej. Rzuciłem im jeden, biorąc za to
sowitą sumę.
Sam udałem się do
sypialni i zacząłem się pakować. Następnego dnia o 5-tej, razem z Machiavellim wyruszyliśmy w stronę Anglii. Podróż
była długa i męcząca. Dodatkowo przeniesienie narzędzi zajmowało
sporo czasu. Takim jednak sposobem znalazłem się w Londynie.
Zgubiła mnie też nieznajomość tutejszych obyczajów i kultury... Ale o tym zaraz.
- Zamelduj nas w tym
motelu. - Machnąłem ręką, sam biorąc najważniejszą rzecz w
tym całym przedsięwzięciu.
Zabranie się zajęło mi
dobre 15 minut. Dzięki czemu przeszedłem od razu do pokoju nie
przejmując się recepcjonistą. Niko zabrał resztę.
Pokój 1F
Nie
miałem wolnej ręki, przez to przyjrzałem się drzwiom. Zawiasy
prawie wypadały, więc wystarczyło je marnie popchnąć. Całość
składała się z 3 pokoi. Sypialni, salonu połączonego z kuchnią
i łazienki. Przytulne, a raczej ciasne mieszkanie. Na ścianach były
zatarte malowidła – początkowo widniała na nich najpewniej polana.
Jedna szara szafka i duży materac z którego wychodziły sprężyny. Brązowa
kanapa była na skraju użytku, ale i tak najważniejszy był mały
stolik. Coś, co przypominało wcześniej szafkę na jedzenie, teraz
wypełniłem fiolkami. Nie zwracałem uwagi na mojego towarzysza i
zacząłem układać przedmioty. Dopiero w pełni gotów do pracy
zainicjowałem chęć powtórzenia sobie opowieści na której miałem się oprzeć.
- Mit
o Dedalu i Ikarze. Dla swego syna podjął się pracy szaleńca, jednak miał mniej wariacji w charakterze niż ja. Mistrz we
wszystkich sztukach; tak go określano. Ikar wbrew wierzeniom ludzi był niewinnym fanatykiem, a nie głupcem. To skrzydła były źle zbudowane i podatne na
zniszczenia.
- Te
które odwzorowałeś ze szkiców? - zapytał zaciekawiony.
- Tak.
- To
dlaczego je zrobiłeś?
- Chciałem
wybadać błędy by zrobić coś naprawdę godnego podziwu!
- Czemu
jesteśmy akurat w Londynie?
- Bo
tylko tutaj jest osoba, która od zawsze marzyła o takich
skrzydłach, która zrobiła dla mnie wiele.
- Byłeś
tu już kiedyś?
- Miesiąc, dobry czas temu.
- Al...
- NIE
PRZESZKADZAJ MI JUŻ WIĘCEJ.
Zamknąłem
powieki i zanuciłem kołysankę matki. One - wyobrażenie o mamie oraz piosenka - zawsze pomagała mi się
skupić. Nie mogłem nic innego zrobić, jak solidnie wziąć się do pracy.
Nadeszła
bardzo późna godzina, a mój wzrok zaczął szwankować. Wszystko zaczęło stawać się niewyraźne i monotonne. Postanowiłem przespać się te 4 godziny by później znowu wrócić
do roboty. A podobno nie zając...
O
świcie obudził mnie krzyk Niko. Oderwałem głowę od stołu, co
było dziwne, ponieważ wydawało mi się, że zasypiałem na kanapie. Odczepiłem przyklejoną
od potu kartkę od mojego policzka i się rozejrzałem. Dopiero, kiedy znowu zacząłem
komunikować spostrzegłem, że to nie krzyk przerażenia, a
zdziwienia. Cała moja praca nad skrzydłami była porozrzucana po
pokoju, a ja siedziałem na stołku z piórem w ręku. Co ciekawe na
kartce napisane zostało: „Wehikuł Czasu”. Napisane moim pismem. Do tego szczegółowy szkic i opis planu jak to skonstruować.
Zostałem
w Anglii dłużej niż przypuszczałem. Lata zajęło mi dostrzeżenie schematu działania podczas snu. Kończąc we Wehikuł, a za dnia Skrzydła. Jako człowiek, którego można posądzić by o schizofrenię nie mogłem usiedzieć w miejscu. Zajmowałem się także innymi
sprawami nie zapominając o malunkach. Największą sławę
przyniosła mi Mona Lisa. Ale to można byłoby pominąć, bo
zupełnie do tej historii nie wpłynęła ważność tego działa. Pewnego dnia
uradowany zakończeniem zaniosłem Skrzydła do Josephie. Sam zaś
nie rozumiałem konstrukcji Wehikułu. Błędem było pójście do
najbliższej tawerny i uchlanie się do stanu wysokiej nietrzeźwości.
Zasnąwszy tam znów zacząłem wykonywać czynności przez sen. Nie do końca wiem co zrobiłem, ale chyba udałem się do domu. Kontakt
odzyskałem dopiero, kiedy było już za późno.
Nie
wiem co się stało, ale znów świat zalała czarna fala.
Wstrząsnęły mną spazmy. Sam nie wiedziałem co działo się
ze mną przez długi czas – prawdopodobnie byłem nieprzytomny.
Nigdy więcej nie spotkałem Niko czy Andrea. Londyn też nieco się
zmienił. Gdy zaś próbowałem pod mostem – nie miałem wtedy
gdzie się ulokować – tworzyć nowe wynalazki, uznano mnie za
czarnoksiężnika.
~*~
- Wołałem,
jak nazywano mnie artystą. Wciąż wolę. Ale strażnicy mnie nie słuchali. Mania na
wiedźmy... Panika, którą wytworzyli była niezmierzona. Nie było osoby, która by za mną sobie popłakała, która współczułaby mi losu. Ktoś nawet rzucił
we mnie zwęgloną patelnią, a ja zyskałem darmowy wstrząs mózgu.
Ciągnięto mnie na stos. Nikt nie przejmował się, że palą
Leonarda Da Vinci. Słynny byłem z takich technik. Oni zaś uznali,
że Leonardo Da Vinci UMARŁ 2 maja 1519 roku. Moje próby
udowodnienia, że nim jestem zostały posądzone o wariacje.
Zmieniono wyrok ze stosu na psychiatryk. Kolejny raz rzucono we mnie
patelnią; tym razem zardzewiałą. Tego uderzenia nie wytrzymałem
i po prostu obraz mi się powoli rozmazał. Przebudziłem się podczas terapii elektrowstrząsowej. Wyrywałem się, a
wstrząsy rosły. Prąd przeszywał najbardziej mroczne zakamarki
mojego ciała. Momentami myślałem, że moja broda i
krótkie brązowe włosy powoli zaczynają mi wypadać. Ale na
szczęście tak nie było. Po wielu dniach niemalże tortur znalazłem się
tutaj. Początkowo brałem leki, które mnie otumaniały, ale
później przyszliście wy, a ja zacząłem znowu odzyskiwać
świadomość czynów.
Wraz z Jimem wpatrywaliśmy się w niego niemalże bez mrugnięcia okiem. Widział niedowierzanie na naszych twarzach, ale mimo że bardzo się starałem nie umiałem tego ukryć. Cieszę, która stawała się uciążliwa
przerwał w końcu Moriarty.
- Morał
z tej bajki taki; dziecko nie lunatykuj, bo cię wsadzą do paki.
Wirował
po sali tymi wielkimi oczami. Wtedy "Da Vinci" rozprostował kości i usiadł
naprzeciwko mnie, a właśnie chciałem pogrążyć się w moim Pałacu Myśli.
To, że przedstawił nam się jako Leonardo rzeczywiście nie ułatwiało nam znalezienie jego prawdziwego imienia. Jakby tak dostać się do kaftana i przeczytać z bransolety kontrolnej jego prawdziwe imię i nazwisko? Ale właśnie... trzeba najpierw umieć się wydostać.
- Czas spać
– oznajmił niebieskooki.To, że przedstawił nam się jako Leonardo rzeczywiście nie ułatwiało nam znalezienie jego prawdziwego imienia. Jakby tak dostać się do kaftana i przeczytać z bransolety kontrolnej jego prawdziwe imię i nazwisko? Ale właśnie... trzeba najpierw umieć się wydostać.
Wydawać by się mogło, że zasnął w ułamku sekundy, bo już po chwili słychać było jego chrapanie. Całą noc spędziłem na wymyśleniu sposobu by wydostać się z tego "ubrania".
Nastał kolejny dzień. Widać było słońce znad naszego małego (dosłownie w wielkości pięści) okienka. Olśniło mnie, jakby tak ktoś przeciął ten szew i...
Kilka zgrabnych komend i lekka ilość siły wystarczyły by pozbyć się tego uciążliwego urządzenia (można kaftan nazwać urządzeniem?). Pomogłem reszcie i nawet nie miałem wyrzutów sumienia, że zrobiłem to wszystko mając ukryty cel.
Na dłoni "Da Vinciego" widniał napis Amadeus Rexus. A więc drogi Amadeus, patrząc po nim był znudzony własnym życiem, natrafił - pewnie za namową siostry lub byłej dziewczyny - na książkę o życiu i twórczości Leonardo da Vinciego, która miała mu uświadomić jak mało w życiu zrobił, a jak dużo potrafi. Biografia spodobała mu się na tyle, że zaczął odgrywać sceny z jego życia, w pewnym momencie pewnie mu się to spodobało na tyle, że zatracił się w tym bezpowrotnie. Lepiej nie uświadamiać Amadeusa, że mu odbiło. Lepiej po prostu czasem siedzieć cicho. To jak w przypadku Jima, który od czasu do czasu prowadzi konwersacje - czasem nawet kłótnie - z samym sobą.
Mógłbym ich wszystkich uświadomić, ale... dla ich dobra i dla mojego spokoju - pozwolę im w to wszystko wierzyć.
Nastał kolejny dzień. Widać było słońce znad naszego małego (dosłownie w wielkości pięści) okienka. Olśniło mnie, jakby tak ktoś przeciął ten szew i...
Kilka zgrabnych komend i lekka ilość siły wystarczyły by pozbyć się tego uciążliwego urządzenia (można kaftan nazwać urządzeniem?). Pomogłem reszcie i nawet nie miałem wyrzutów sumienia, że zrobiłem to wszystko mając ukryty cel.
Na dłoni "Da Vinciego" widniał napis Amadeus Rexus. A więc drogi Amadeus, patrząc po nim był znudzony własnym życiem, natrafił - pewnie za namową siostry lub byłej dziewczyny - na książkę o życiu i twórczości Leonardo da Vinciego, która miała mu uświadomić jak mało w życiu zrobił, a jak dużo potrafi. Biografia spodobała mu się na tyle, że zaczął odgrywać sceny z jego życia, w pewnym momencie pewnie mu się to spodobało na tyle, że zatracił się w tym bezpowrotnie. Lepiej nie uświadamiać Amadeusa, że mu odbiło. Lepiej po prostu czasem siedzieć cicho. To jak w przypadku Jima, który od czasu do czasu prowadzi konwersacje - czasem nawet kłótnie - z samym sobą.
Mógłbym ich wszystkich uświadomić, ale... dla ich dobra i dla mojego spokoju - pozwolę im w to wszystko wierzyć.
I wtedy właśnie zabrzmiał Jim, który miał jeszcze coś ważnego do przekazania.
__________________________________________________________Tak oto i jest rozdział. Starałam się tak bardzo nie rozpisywać - a znając mnie i tak będę pisała na 5 stron A4. Mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi tego za złe. A jako pisarz chciałabym mieć także jakiś ślad, że rozdział przeczytaliście - komentarzem. W perspektywie Da Vinciego pisało mi się o wiele trudniej, stąd też rozdział pisałam 2 dni, a zbierałam się tydzień.
Pozdrawiam, Sher.